Legendy

 

„Skrzyżowanie sześciu dróg i siedmiu diabłów”

Jak świat światem życie walczyło ze śmiercią, woda z ogniem, dzień z nocą, a dobro ze złem. I tak, życie jest początkiem śmierci. Chłodna woda ciepła nie doda, gdy zewsząd zimno. Od dawien dawna prawdy te chodzą swoimi drogami. Czasami prostymi. Kiedy indziej krętymi. Z góry lub pod górę. Szerokim traktem albo tez wąską ścieżyną.

            Wyobraźcie sobie, ze wszystkie sprawy łączy jedno dziwne i tajemnicze miejsce. Dzisiaj prawie niezauważalne przez pędzące samochody, autobusy, a nawet terkoczące nieliczne już „Komary”. Tym miejscem jest skrzyżowanie sześciu dróg, przy którym urzęduje  siedmiu diabłów. Ten swoisty nadzór nad rożnymi koleinami życia, które w tym miejscy gęsto się krzyżują, objęło zbuntowane dobro, czyli borowiackie szkudniki.

            Najszersza i główna droga przychodzi  to miejsce od strony Bysławka, z którym to łączą się drogi z Bysławia i Szumiącej. Równie szeroka i asfaltowa szosa dochodzi w to miejsce pofałdowaną wstęgą od Minikowa. Kolejna jest żużlowa. Bokiem biegnie przy Pioterkach, a przychodzi od tak zwanego „Szytemostku”. Czwartą, łagodnym sierpem, przybywa się na punkt zborny od strony Klonowa – zamkniętego prawie dookoła sosnowymi borami. Piąta zaś jest, przynajmniej obecnie, sporną drogą. Nie wiadomo, czy zwać ją drogą, czy przecinką? Dzisiaj praktycznie zapomniana, nieużywana . Kiedyś skracała drogę głównie flisakom w kierunku Lisiego Kąta, a dalej do Lubiewa i Trutnowa. Wreszcie szósta, również żużlowa, a ostatnio nafaszerowana tłuczniem, jak kasza skwarkami, prowadzi do najwyższego wzniesienia w okolicy. Obecnie na wierzchołku wzniesienia tkwi stalowa rura po byłej wieży , służącej do obserwacji lasów. Nadleśnictwo Zamrzenica nieopodal posiada piękną szkółkę leśną z setkami tysięcy młodziutkich drzewek, głównie iglaków.

            Ktokolwiek tędy przejeżdżał mógł mieć do czynienia, szczególnie wczesnym mglistym rankiem, z ferajną siedmiu diabłów. Wiadomo do dawna, że te biesy różne przybierają pozy. Tak samo różne przyodzienie i wygląd, ale w efekcie zawsze mają ten sam zamiar: zdobyć duszę nieszczęśnika z ziemskiego padołu, bez względu na cenę, czas i trud jaki muszą sobie i piekłu zadać.

            Jak wynika z prostego rachunku, dróg jest sześć, a kosmatych panów siedmiu. Nie do pary jakoś wyszło. Na dodatek wśród czarciej gawiedzi są i lepsi, są i gorsi. Rzec by można pół na  pół. Tu matematyka tak sobie poradziła z problemem. Mimo, że czarci to ród, w sumie trzech z nich to dobre diabełki. Może ino ciut psotliwe, ale przecie rozumieją ludzi i przede wszystkich ich ciężką dolę. Od ich diabelskiej dobroci dostali imiona zaczynające się na literę D. I tak są to : Dionizy, Damazy i Danek. Te złe, wręcz zbiry diabelskie, wyzuci są z ostatniego cienia dobroci otrzymali imiona na ostatnią lierę alfabetu. Są to: Zenon zwany Zeny, Zdzisław – Zdzichu i Zbigniew, krótko zwany – Zbychu. Natomiast ostatni, siódmy do dziś  w dobroci i złości nijak niedecydowany – Nikodemem nazwany.

            Biorąc pod uwagę, jak ongiś na tym gwiezdnym placu bywało, można by współczesnym swego rodzaju przestrogę doradzić. Otóż dla piekielnego porządku, na onym skrzyżowaniu wprowadzono od samego początku swoisty grafik, według którego nadworny borowiacki bies zwany Borutą przydzielał na każdy dzień służbę. Tak więc wachta pełniona była, i pewnie jest do dziś, na sześciu dobrze znanych nam drogach. Każdego dnia też, jeden z siedmiu czarnych konfratrów błogo odpoczywa od pogoni za duszyczkami. Najczęściej tedy luzak, bo tak go szef nazywa, udaje się nad szemrzący strumyk, gdzie droga biegnie wysokim nasypem  w zawsze urokliwej buczynie daje się diabelskiemu lenistwu. Wszyscy od dawna to miejsce nazywają grobelką. Pozostała szóstka, wedle swoich zdolności, charakteru i zaciekłości, próbuje sztuczek na swojej dyżurnej drodze.

            Zanim imć Boruta wypatrzył to dogodne i strategiczne dla piekieł skrzyżowanie, życie w borach szło powoli, bo najczęściej pieszo. Z rzadka tymi progami jeźdźcy konno pędzili. Nieco częściej na jarmark furmankami w stronę Tucholi, Bysławia czy Koronowa spieszyli kupcy i chłopi. Tędy również na skróty z Lubiewa do Gostycyna pasowało i praktycznie najkrócej było.

            Mieli tedy diablicy jak na dłoni (tyle tylko, że o sześciu palcach) całe okoliczne życie. Każdy wędrowiec mógł więc się spodziewać swego „dyżurnego” czorta. Zdrożne biesy kombinowali jak mogli. To się przebrali a starców, zabłąkanych chłopców na grzybach, kobieciny co cichutko jagody zbierały. Czasami udawali pijaka, który miał jeszcze pół butelczyny w kieszeni dla spotkanego chłopa. Podobno był też jeden, co z lubością damskie kiecki przyodziewał. Inny zaś z dziką rozkoszą szerszenie, jako własny oręż, hodował. Żądliły one wszystko i wszystkich. Byle złość wprowadzić, strach i przekleństwa. W razie nagłej potrzeby z wielką łatwością każden mógł być kotem, psem, wiewiórką, nawet ptaszkiem, czy czerwonym kurem.

            Był raz taki przypadek. Biedny chłop z Cierplewa udał się pieszo ze swym chudym byczkiem na targ w Tucholi. Aby zdążyć na czas wybrał się w drogę z wieczora. Po drodze postanowił odwiedzić krewniaków w Klonowie. Dobra rodzina napoiła zwierzę i poczęstowała gościa czym miała. Również gorzałką, jako, że noc była słotna i chłodna. Przezorny pan niesfornego i upartego byczka ruszył w dalszą drogę dobrze po północy. Ciemnica zewsząd dodatkowo opóźniała bardziej szarpaninę niż marsz. Buty już dawno biedakowi rozmokły. Przesiąkła również stara mycka (czapka) i okryjbiedan (kurtka). Kiedy znaleźli się na skrzyżowaniu, chudzina z rogami nagle się ożywiła. Zaczęła brykać, ryczeć, a nawet „wycinać” nogami. W szamotaninie w pewnym momencie spocony już z wysiłku chłop, stanął na czymś twardym, ale zarazem miękkim. Wrzasnął z przerażenia. Jednak powoli, w ciemnościach, zaczął szukać tego czegoś nogą. Trafił. Tu jest twarde, a tu miękkie… Maca, maca. W kocu mocniej ścisnął powróz w jednej ręce, a drugą złapał najpierw za twarde. Rychło zorientował się, że to napiętek dobrego, nowiutkiego buta, z długimi, miękkimi cholewami. „No jo jeden je” – pomyślał. „A gdzie drugen?” – głośno zapytał się nie wiadomo kogo. „Jeden nawet dycht najlepszy, to tylko bezużyteczny szkrup” – rozprawiał rozeźlony chłopina. W podwójnej złości – na jeden but i na byśka niespokojnego – ruszył dalej na Tucholę. Uszli razem jeden zakręt. Potem zaraz drugi i doszli, aż do wspomnianej grobelki, gdzie kończy się las. Od łąk jakby pojaśniało. Patrzy zmęczony chłopina, a na drodze leży drugi, taki sam but. „Psia krew, toć ten tutej i tamten to je gancy – gal para”, zaklął jeszcze szpetnie chyba ze dwa razy. „Toć z tobą bydlonie nie banda lazł z powrotam, po ten drugi chodak” – zwrócił się do byczka. „Uwionża cie na postronku do drzewa, a sam rug – cug poleta po tamtego”. Ruszył ochoczo przebierając drobnymi nóżkami co tchu. Ściskał nowy but, by szybko porównać go z pierwszym porzuconym na skrzyżowaniu. Długo jednak biedak szukał , szukał… i nie znalazł. Rozeźlony do białości, wyzywając i przeklinając, wrócił chłopina do drzewa, a tam tylko wisi pusty sznur. Po chudym byczku ani widu, ani słychu. Dopiero teraz zaczęło się biadolenie. Nie pomogło również bieganie ze skarpy na skarpę. Wynik był jeden i ostateczny: dużo za duży but i powróz po zwierzęciu. Nie pozostało nic innego, jak tylko powrót w wielkich cierpieniach do Cierplewa. Po drodze spotkał gospodarz panicza ze skórzaną walizeczką, który a pewien „podpisik” oferował drugi but i na dodatek pełen brzęczących złocistości. Strach przed żoną był o wiele większy niż gorąca przyszłość w smolistych komnatach. Tym bardziej, że póki co, jak zwykle przezorny chłop wykombinował dla siebie bardzo dogodne warunki diabelskiej umowy. W każdym bądź razie za chudego byczka dało kasy grubo więcej, niż za stado dorodnych buhajów.

            Cóż więc biednym wędrowcom pozostało? Jeno modlitwa do Boga, o szczęśliwy grafik tego dnia, kiedy podróżowali przez owo miejsce. W najlepszym układzie mogło być tak: na klonowskiej drodze dyżur miał Damazy, co nigdy nie czuł urazy; na skrócie do Lisiego Kąta Zbych z rzadka się krząta; na żużlówce do szkółki urzędował, jak zły, tak leniwy Zeny, na najruchliwszej drodze do Bysławka wesoły Nikuch łasy na wszelkiego rodzaju słodycze i pioseneczki, szczególnie, gdy śpiewały je dzieweczki. Nad życie Dionizy Minikowo wśród pagórków umiłował, często więc każdemu na tej drodze po prostu darował. Danek z całej siódemki był najmniej śmiały i na dodatek lekko zjąkały. Jak się zaciął, nic złego nie wystękał. No, ale taki układ często się nie zdarzał i do dziś raczej z rzadka bywa. A przecież bywało zupełnie odwrotnie. To właśnie Danek, gdy ledwo wstał ranek, gnał co tchu na grobelkę. Nikodem nikczemniał, nie ustępując nikomu, a trzy „Zet” dawało znać o sobie wnet.

            Tak więc moi drodzy, każdy ma też swoje drogi. Jak się zdarzy, że się krzyżują z innymi, to należy uważać, bo czasami może to być dogodne miejsce i zła pora. Biesy nie śpią, a na dodatek przystosowują się do współczesnego tempa i życia.

„Mordowiec”

Któż z nas nie bawił się kiedyś w „głuchy telefon”. Końcowa informacja ma się najczęściej nijak do tej początkowej. Gubi się w  niej szczegóły, wyolbrzymia, skraca. Używa się synonimów w zależności od wiedzy, czy fantazji kolejnego ogniwa, którym jest następny człowiek.

            Ten wywód jest potrzebny po to, abyś drogi czytelniku podszedł do mojej informacji z dystansem należnym legendzie.

            Wiele razy Borowiacka Ziemia była przewalcowana przez wojenną nawałnicę z różnych kierunków. Ze wschodu na zachód. Z północy na południe i odwrotnie. Za każdym razem zmieniała rzeczywistość, zwyczaje i zachowania miejscowej ludności. Bywało, że i krajobrazy. Zawsze jednak pozostawały silne wrażenia i emocje, które często przekazywało się swoim następcom jako wiano doświadczenia i faktów minionego okresu.

Wieś Klonowo otulona jest długim, zębatym sierpem pięknych Borów Tucholskich. Cywilizowana ręka znacznie zmieniała je głównie pod względem drzewostanu. Podzieliła na oddziały, pododdziały. Wytyczone zostały nowe drogi, dukty i wizurki. Na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych minionego wieku mieniły się linie brzegowe wielu śródleśnych jezior. Powstały całkiem nowe oczka w miejscu żyznych łąk. Wszystko to za sprawą tamy pod Koronowem, która spiętrzyła wodę malowniczej i krętej rzeki Brdy. Dzisiaj Zalew Koronowski jest jednym z większych jezior w tej części kraju. Przed tym zadaniem hydroenergetycznym małe i większe stawy często były przytulone do soczystych łąk. Czasami grząskich bagien. Był to raj dla leśnego zwierza wszelkiej maści i wielkości. Leśne dukty najczęściej biegły grzbietami wzniesień pomiędzy tymi wodami. Zawsze jednak jak najkrótszą i najwygodniejszą drogą prowadzącą do przeprawy przez Brdę. 

Było to tak…

Był rok 1811 czy 1812, a może później, któż to dziś pamięta. Jedno jest pewne, w owych latach przez te ziemię wracała armia napoleońska z rosyjskiej wyprawy.  Borodino widać i czuć było wszędzie. Rany, znużenie, głód i chłód, i do buntu bardzo blisko. Paryskie widoki zaś mgliste, odległe i niepewne. Dla uniknięcia dezercji i sabotażu cesarscy wodzowie wiedli swoje wojska z dala od miast i miasteczek. Kiedy tylko nadarzyła się dobra okazja, rozbijano w lesie kilkudniowy obóz. W naszych stronach takim idealnym miejscem jest uroczysko z prastarymi dębami nad Brdą zwane Świtem koło Tucholi.

            Pod wrażeniem takiego miejsca dowódcy zarządzili popas dla koni na okolicznych łąkach, a specjalne wozy aprowizacyjne udały się za żywnością. Najwięcej jadła było na płodnych polach Gostycyna i Kęsowa. Pewna grupka przedzierając się lasami dotarła do pierwszych zaleśnych wsi w kierunku południowo – wschodnim. Okazało się, że kilku śmiałków trafiło do Bysławia i okolic. Potem do Bysławka, gdzie był młyn i klasztor. Wreszcie przez minikowskie wzgórza dotarli do Klonowa. A tu wielkie rozczarowanie. Uboga, ale pracowita osada robotników leśnych, niewiele mogła im zaoferować.

Pono nie było rodziny, żeby któryś z domowników nie był ścisle związany z puszczą poprzez prace. Ongiś okoliczne lasy były gęste, ciemne, ponure, przez to tajemnicze, rosły w nich potężne dęby, buki, sosny i graby. Najwięcej jednak rosło wszędobylskich klonów, które były doskonałym surowcem do wypalania węgla drzewnego. Byli zatem w Klonowie drwale, węglarze, smolarze, klafciarze, a nawet kilku bartników. Kobiety, dzieci od wczesnej wiosny do późnej jesieni trudniły się zbieractwem runa leśnego. Jaką wiec mogli mieć korzyść zorgownicy z wizyty w Klonowie? Ano mieli….

            Dowiedzieli się gdzie są największe ryby w mrowiu małych botek. Jednak co najważniejsze dowiedzieli się którędy wiedzie droga przez las ze  Świtu do Hamru. Dzisiaj w tym miejscy stanica wodna ma nazwę Sokole Kuźnica. Zawdy był tam mały, ale sztabilny most przez czystą Brdę. Stąd można było dogodnie dojechać do Koronowa i dalej do Bydgoszczy lub do Nakła.

            Te informacje stały się zaczątkiem chytrego planu kilku niezadowolonych ze służby oficerów. Otóż obmyślili oni sobie, ze z przewoźnego skarbca pod osłoną nocy wykradną dwie skrzynie z klejnotami, kosztownościami i złotymi monetami, zdobytymi na ruskiej ziemi. Gdy obóz zasnął rozstawili swoje przekupione straże, wzięli lekki dwukonny woź oraz czterech rosłych niewolników wojennych i dalej najkrótszą droga do przeprawy przez Brdę. Jak postanowili tak uczynili. Była już głęboka noc, gdy kilku kompanów ze wspomnianymi niewolnikami ruszyła w drogę. Pozostającym na miejscu wartownikom powiedzieli, że podczas objeżdżania okolicznych wiosek spotkali prześliczne dziewuchy, które solennie przyrzekły im wiele rozkoszy. Postawiły im jednak warunek, aby przyjechali w miejsce schadzki tylko pod osłoną nocy. Da prostych żołdaków, taki argument był wielce przekonujący. Uciekinierzy zaś dla zmylenia ewentualnego pościgu ruszyli w przeciwna drogę. Potem zawrócili. Zanim w ciemnościach wrócili na wybrany szlak księżyc przeszedł spory kawałek po niebie. Zaczęło świtać, gdy furmanka została oszczekana przez psy pilnujące osadę młynarza w Zamrzy. Czujny parobek młynarza jak pierwszy zoczył nietypowych pospiesznych klientów. Jednak oni nie zatrzymali się przy młynie, tylko gnali drogą prowadzącą do Hamru.

Minęła kolejna godzina. Zmęczone konie spokojnie człapały i mąciły leśną ciszę. Nagle sielanka została zmącona. Coraz bardziej było słychać ujadanie kilku psów. Potem dołączy tętent koni. Zaprawieni w bojach oficerowie w mig pojęli, o co chodzi. To pościg.

             Tym miejscu droga wiodła lekko pod gorę, był jednak tak piaszczysta, że sprawiała duże trudności koniom. Pomagali wszyscy oficerowie i więźniowie. Dla pewności, że nie będzie kłopotu z niewolnikami, kiedy zaświta im chęć ucieczki wcześniej przykuto ich do żelaznych uchwytów przy skrzyniach, po dwóch do każdej. Wysiłek ludzi i koni nie przynosił jednak dobrych rezultatów. Prześladowcy byli coraz bliżej. Co robimy… zaczęły gorączkowo padać pytania. Krnąbrni i leniwi niewolnicy nie zdążą zakopać skrzyń. Ukryć je w krzaki, to bez sensu. Tropiące psy szybko je zlokalizują. Nagle myśl przyszła szybko jakby z bicza strzelił.

            Tam na dole jest małe okrągłe jeziorko. Plum.. i jak kamień w wodę przepadł. Zatrzymał się zaprzęg i wszyscy co sił w nogach i w rękach zaczęli taszczyć ciężkie skrzynie nad jezioro. Akurat z tej strony było strome zbocze. Po drugiej, piękna mała łączka. Tym razem szczęście jest po naszej stronie, ochoczo rozprawiali. Do dębu przywiązane były kloce, które używano do budowy domów, stodół i wszelkich szop. W ten sposób nabierały mocy i  impregnowały się. Były to dwie długie tratwy. Każda składała się z kilku klocków. Z jednego końca spinano je specjalnymi żelaznymi klamrami zaś z drugiego grubą liną, która służyła do cumowania.

Rozkaz był krótki i zdecydowany. Skrzynie trzeba szybko wnieść na owe tratwy, po jednej na każdą z nich. Namęczyli się wszyscy nieziemsko. Skrzynie przeniesiono na koniec każdej tratwy. Dezerterzy szybko zbiegli na brzeg. Udało im się znaleźć leżące w pobliżu żerdzie. Jeden z nich szabla poprzecinał peta lin i tratwy rozwarły się jak wielkie wachlarze. Co sił odepchnęli je jeszcze od brzegu. Rozległy się krzyki rozpaczy. Mimo usilnych starań czterej nieszczęśnicy przykuci do ciężaru skrzyń tracili równowagę. Brunatna woda pogrążyła cztery ofiary i złote kąski chciwości.

            Często w takich sytuacjach zjawia się opaczność. Sprawiła ona, że akurat tego dnia od samego świtu dwóch borusów z Klonowa wybierało żywicę z glinianych dzieżek. Widzieli oni całe to zdarzenie jak na dłoni. Wcześniej bowiem , gdy usłyszeli nietypowe hałasy zamaskowali się w gęstych jałowcach.

            Pościg rychło pojmał zbiegów, którzy solennie przyrzekali, ze właśnie jadą na dziewuchy i teraz zapragnęli się wykapać. Jednak dowódcy uchodzącej armii nie dali wiary ich słowom. Mieli przecież świadka w postaci parobka z młyna, który widział kto i co jechało na wozie. Śmiałków powieszono na dębach w Świcie. Do dziś jeden rośnie przy bruku i nosi nazwę Wisielec.

            Natomiast klonowscy robotnicy leśni przez kilka dni wyglądali jak po spotkaniu z Borutą. W końcu powoli zaczęli wtajemniczać w cale zajście najbardziej zaufanych , by podjąć z nimi próbę wydobycia skrzyń,  co za tym idzie czterech nieszczęśników.

            Podobno jeden próbował nurkować, ale w tamtym czasie było tam głęboko na siedem metrów. Przy raptownym wynurzaniu się z mętnej wody uderzył głową w tratwę. Ledwo go odratowano. Jednak pozostał sparaliżowany. Od tamtych wieków, aż do dzisiaj owo jeziorko ma swoja mroczną nazwę MORDOWIEC.

            Nie wiem, czy jedyny dąb nad tym jeziorem, obecnie znaczne większy i grubszy, pokazuje to miejsce. Może przez szacunek wszystkie pokolenia pozostawiły go jako strażnika i świadka owej tragedii.

            Jakiem płetwonurek, nie mam odwagi burzyć spokoju ponad dziesięciometrowych głębin. Woda tu oleista, borowinowa. Po drugie informacje te przekazał mi mój ojciec, kiedy byłem małym knapem i pomagałem mu przy wybieraniu żywicy z dzieżek. Potem wieczorami przy lampie naftowej wiele razy jeszcze prosiliśmy tatę, aby opowiedział nam te historie. Zawsze podkreślał, że o wszystkim dowiedział się od swojego ojca, również Antoniego. Natomiast tamten także od swojego ojca. Z pokolenia na pokolenie idzie ta legenda. Mam córkę i syna. Niebawem historię tę opowiem moim wnukom.

Nasi partnerzy

Menu dostępności (ALT+U)